“Co, dziewczęta, lubicie kwiaty?” – łapie nasze spojrzenie na doniczkę z chryzantemami o kolorze dojrzałych wiśni, mężczyzna w czapce. Pieczołowicie owinął kwiaty w celofanową torbę a nawet przykleił taśmą samoprzylepną, aby zapobiec ich wypadnięciu. Żartujemy i patrzymy w okno autobusu. Jedziemy do Buczacza.
Pinzel. Ratusz. I koniak. Jeśli zapytać znajomych, czym jest dla nich Buczacz, to seria skojarzeń dla moich znajomych była czymś takim. Kto bardziej interesował się książkami, wymieniał Shmuela Agnona – laureata nagrody Nobla pochodzącego z tego miasteczka. Kilku znajomych wspomniało także Szymona Wiesenthala – myśliwym polującym na nazistów, który uroził się przy sąsiedniej z ojczystym domem Agnona uliczce.
Ale jakim Buczacz jest teraz?
Autobus powoli zatrzymuje się na stacji. Jako pierwsze wpada w oko wzgórze. Prawie rok temu zostało otoczone murem. Ponieważ to nie zwykłe wzgórze, to jest cmentarz żydowski. Nad dworcem autobusowym znajduje się jego najstarsza część. Macewy są ledwo widoczne w wysokiej trawie i wśród krzaków, a reszta jest przewrócona i pokryta mchem.
Nekropolia jest ogromna i ciągnie się wzdłuż drogi. A raczej asfaltowy pas rozciąga się obok niej. Po drodze przyjaciółki zbierają orzechy, które samotnie leżą pod płotami – po drugiej stronie obrzeży domy, i gałęzie drzew strząsają swoje płony. “Turystyczne zbieralnictwo”, – żartujemy. Zegar w ratuszu zaczyna odbijać czas, a po tym zabrzmi stylizowana melodia piosenki “Czas płynie jak rzeka…”
“chociaż minęły lata i zostaliśmy rodzicami, ale miłość nasza nie zwiędła”, – śpiewamy za zegarem, zbieramy orzechy i wracamy do centrum miasta.
Ratusz, klasztor Bazylianów, ruiny zamku. Zwykle widzą to turyści lub ludzie, przejeżdzające przez miasto. Zanurzamy się głębiej – w serce międzywojennego miasta – jego domy.
“Zrób zdjęcie śmieci”
Stare drzwi, drewniane skrzypiące schody, trochę gratów, “wysiedlonych” na korytarz (miski, szafki, fotele), ogarnięte pajęczyną doniczki – to jest Buczacz od wewnątrz. Budynki, które wydają się mieć dwie lub trzy kondygnacji od strony ulicy Galickiej, faktycznie mają jeszcze piętro lub dwa w dół, ponieważ wzniesiono je na wzgórzu. Schodki schodzą w dół, bliżej do Strypy, a my podążamy za nimi.
“Szukacie czegoś?”, – prawie za każdym rażem w bramach napotykamy kogoś z mieszkańców. Na pierwszy rzut oka trudno zgadnąć, kto jest przed tobą: kobieta, która też pasjonuje się międzywojennym budownictwem, czy babcia, która czyta rejestr kryminalny i postrzega was jako oszusta, szukającego czegoś.
Tym razem ani jedno, ani drugie.
– Ale nie fotografuj bramy. A tam, spójrz, stos śmieci leży. Pieniądze wzięli, do końca niczego nie zrobili i zostawili, – wskazuje nam dolne piętro, gdzie leżą stare okna.
Ale nas nie interesują okna. Przynęta buczackich budowli jest w słońcu. Ogromne okna wychodzą na południowy zachód, więc w bramach spacerują bardzo fotogeniczne cienie. I krajobrazy są tutaj takie, że trudno sobie odmówić i nie wejść do jednego-drugiego domu. Zakurzone szyby, przez które patrzysz na miasto jak przez filtr-sepię, promienie słoneczne, które malują dziwne wzory na ścianach i podłogach… Bramy są cudownym światem, który mówi o tym, jak między sobą poprzelatali się różne epoki i różni ludzie. Tam, gdzie ściany czasów polskich kryją radzieckie skrzynki pocztowe, w których już leżą ukraińskie gazety. Tam, gdzie spokojnie koegzystuje stara szafa z litego drewna, trzepaczka i plastikowe krzesła, wystawiane na letnim terenie kawiarni.
Taborety, male stołki, krzesła-inwalidy o trzech nogach. Na balkonach, schodach, podwórkach. Tutaj “moje” nie ogranicza się do drzwi wejściowych do mieszkania. Rozszerza się dalej i niesie swoją przytulność ze sobą. Ciekawie, czy siedzą tutaj ludzie wieczorami, opawiadając, jak to było kiedyś? Chcę wierzyć, że siedzą. I mówią.
Ratusz: przez ogień i wodę
Na dziedzińcu domu, w którym urodził się laureat nagrody Nobla z literatury Schmuel Agnon, znajduje się teraz dziedziniec sztuki i kawiarnia. O tym, że tutaj mieszkała taka znana osoba, przypomni jego popiersie, a jeszcze tablica pamiątkowa od razu naprzeciwko.
Na dziedzińcu sztuki wita nas prezes organizacji pozarządowej “Buczacz-Аrt” Wiktor Hrebeniowski. Obiecał pokazać to, czego turyści pragną od lat – wejdziemy na ratusz.
Jan Jerzy Pinzel i Bernard Meretyn – właśnie ten duet rzeźbiarza i architekta stworzył najsłynniejszą budowlę miasta. Od lat jest jednak na renowacji. Data otwarcia została dwukrotnie przesunięta, więc teraz nie wymieniają nawet orientacyjnej daty – prace są w toku.
Wchodzimy do środka. W nos uderza zapach świeżego tynku. Wszystko jest takie nowe, jakby właśnie wyjęte z papieru pakowego. A czy jest coś… starszego? Jest. Spiralne żelazne schody prowadzą w górę, trzeba iść ostrożnie, pojedynczo. Wszędzie są odchody ptaków. “Chłopcy zapominają zamykać okna, więc ptaki i korzystają”, – wyjaśnia pan Wiktor. Gdzieniegdzie leżą martwe gołębie. Zapach jest odpowiedni. Ale jeszcze minuta i przez otwarte okna wpada świeże powietrze, a my wychodzimy, by spojrzeć na miasto z wysokości rzeźb Pinsela.
Co prawda, rzeźby to w niewielkim stopniu przypomina… nasiąknięte deszczem jakieś niezrozumiałe postacie, jakby stopione w słońcu… trudno odgadnąć w nich byłe arcydzieła. W “najlepszym stanie” teraz “Herakles і Lernejska Hydra”, chociaż to, co widzimy, przypomina bardziej test Rorsharda… Renowacja ratusza rozpoczęła się w 2004 roku. Podczas gdy dbali o budowlę, rzeźby nadal były niszcone: jakaś sama spadła, od innych oderwały się całe kawałki…
Wspięliśmy się jeszcze wyżej pionową metalową drabiną. Malutkie pomieszczenie, malutkie okienka. Stąd widać, jak ratusz rzuca ogromny cień na misto.
Pan Hrebeniowski opowiada, że po pożarze na dużą skalę w 1865 roku, prawopodobnie był ciągle w naprawie. Co się wtedy wydarzyło?
Wokół ratusza był targ z drewnianymi straganami. W jaki sposób coś się zapaliło, nikt już niest tego pewien. Wiatr rozdmuchał ogień do tego stopnia, że przerzucił się na drugi brzeg Strypy i dotarł do Bazylianów (klasztoru).
– Mówią, że wtedy spłonęła ich biblioteka, a ogień nawet potopił dzwony. Jeśli chodzi o ratusz, to na jego balkonach nawet trzasł kamień. Spłonął też i zegar. W tym czasie w mieście było niewiele kamiennych budynków, w większości wszystko było zrobione z drewna, więc szkody były znaczne, – dodaje pan Wiktor.
Teraz w ratuszu wciąż jest wiele nierozwiązanych problemów: nie przeprowadzono badań architektonicznych, i jeszcze nie ma odprowadzenia wody.
– Pamiętacie wejście do katedry św. Jerzego we Lwowie (to także dzieło Meretyna i Pinzela)? Tam jest wejście od ulicy. Może tu też było coś podobnego. Ale konieczne jest przeprowadzenie badań archeologicznych, aby sprawdzić, czy istnieją ślady fundamentów dla takich schodów. A potem już zabrać się do renowacji, – wyjaśnia nasz przewodnik.
Zamykamy okna, schodzimy na dół, do piwnic. A tam – woda.
– To nie jest kanał ściekowy, nie, – zapewnia pan Hrebeniowski. – Widzicie, woda jest czysta. Wcześniej była tu nawet studnia. A teraz drenaż jest zatkany, więc woda stoi.
Zanim remontują ściany, woda pomału rujnuje ratusz od dołu…
“Dokąd? Nie widzisz, że tutaj jest koza?!”
Między małymi domami wąska kamienna ścieżka prowadzi do riun zamku. Ciemnoczerwony piaskowiec, z którego został wzniesiony, sprawia, że ściany są pochmure nawet przy słonecznej pogodzie. Idziemy zobaczyć szczątki, ponieważ jest też bardzo piękny widok na klasztor Bazylianów.
Jedna ściana z oknami, które zapadają się od czasu. Wieża, osypająca się z tych samych powodów. Kolejna ściana trzyma się tylko dlatego, że jest jednolita. To wszystko, co pozostało z niegdyś wielkiej budowli.
Pod jedną ze ścian miejscowe staruszki pasą kozę. Nie chcemy im przeszkadzać, więc idziemy w drugą stronę. Ale tam też jest zajęto: dwaj chłopcy wydarli się do riun i jeżdżą na rowerach. Na wielkiej szybkości lecą aż do tych kobiet z kozą.
“Dokąd? Nie widzisz, że tutaj jest koza?!” – lamentuje jedna ze staruszek. A potem wszystko ustępuje. Koza żyje. Kobiety są spokojne. Dzieci najwyraźniej zdecydowały się zmienić lokalizację.
W ten sam sposób wracamy na dziedzinec artystyczny. Idziemy mostem przez Strypę, aby obejrzeć klasztor. W murze nad rzeką zauważamy fragmenty macewy. Podczas II wojny światowej, a następnie i za “sowietów” idealnej formy nagrobki z cmentarza żydowskiego stały się tym samym idealnym materiałem budowlanym: brukowali nimi drogi, fundamenty, robili ż nich kamienie młyńskie… i w murze się “przydały”. Ta przerażająca i powszechna praktyka istniała w wielu miastach Galicji. Rozbiórka i zwrócenie ich na cmentarze wymaga dużo pieniędzy, których z reguły brakuje.
Ale przechodzimy dalej, do klasztoru Bazylianów. Tam właśnie odbywa się msza. Z głośnika słychać, jak czasem chłopaki z chóru nie wchodzą w noty. Ludzie stojący pod murami patrzą na nas z niedowierzaniem – tak, nie jesteśmy miejscowe. Tak samo spogląda na nas kopia rzeźby św. Onufrego. Mówią, że oryginał jest również dziełem Pinzela. W pobliżu klasztoru znajduje się dokładna kopia brodatego świętego. A ten stworzony przez legendarnego rzeźbiarza „mieszka” w Rukomyszu – wiosce w pobliżu.
Słońce rzuca żółte promienie na ściany klasztoru. Chór śpiewa. Ściany buczackiego zamku nieco się ściemniają. Gasną wzory słońca na bramach. Cień ratusza znika. Czas wracać o domu.
Zdjęcia: Iryna Nebesna